Karaibskie Belize i San Ignacio


Niewielkie Belize (populacja ok. 380,000) można przejechać autobusem w kilka godzin. Choć początkowo, co przyznaję ze wstydem, widziałem w tym państwie jedynie najprostszą drogę z Jukatanu do gwatemalskiego "Tikal", szybko jednak zmieniłem plany i zatrzymałem się w zachodniej części kraju, w miasteczku San Ignacio (największe i jednocześnie małomiasteczkowe "Belize City" okazało się co bądź nieturystyczne i przez to zbyt drogie - 40 belizjańskich dolarów za noc, tzn. 20 amerykańskich, w najskromniejszym hoteliku). 

Pierwszą niezwykłą rzeczą z jaką się tu można spotkać jest urzędowy język angielski, co jest unikalne w skali całej Środkowej i Południowej hiszpano-języcznej Ameryki (wyłączając jedynie portugalsko-języczną Brazylię). Historycznie bowiem Belize dostało się ręce imperialnej Wielkiej Brytanii i nosiło nazwę "Brytyjskiego Hondurasu". A jednak zanim się to stało terytorium Belize pozostawało przez dlugi czas niezależne od wpływów Europy, dzięki zdradzieckiemu pasowi rafy koralowej ciągnącej się wzdłuż całej linii brzegowej, o którą rozbijały się hiszpańskie, francuskie i brytyjskie żaglowce, co skutecznie zatrzymywało pochód kolonializmu w tym regionie. Rafa i zła fama regionu przyciągnęła z kolei do Belize karaibskich piratów, którzy tworzyli tu kryjówki. Do dziś za legendarnym złotem zakopanym gdzieś na zielonych plażach Belize węszy wielu miejscowych i przyjezdnych poszukiwaczy. 

Długi okres regionalnej niezależności od Europy tłumaczy także drugą, dość zaskakującą, cechę tego niezwykłego państewka. Otóż pomimo dominacji populacji metysów oraz Majów, kraj ma w większej mierze charakter karaibski, niż latynoamerykański. Muzyka reggae oraz religia rastafarian jest tu powszechna, a także pewien karaibski sposób bycia, streszczający się może w formule "take it easy, bro" ("wyluzuj, brachu"). 

Prowadzi to do trzeciej zaskakującej obserwacji - czarnoskórych "Garifuna" pochodzenia nie tylko karaibskiego, ale i afrykańskiego, wyróżniających się - wśród niskich i raczej skrytych Majów - wysokim wzrostem, bardziej atletyczną budową ciała i jakby większą ekspresyjnością i gadatliwością. Ich obecność tu jest niezwykle ciekawa, lecz skryta w mroku niezapisanej historii. Jedyne co wiadomo z pewnością to, że czarnoskórzy Garifuna zamieszkiwali karaibską wyspę St. Vincent przynajmniej od XVI w. i - gdy ich o to pytano - nie potrafili powiedzieć nic o swoich odległych przodkach. Jedna z trudnych do zweryfikowania legend przekazana przez brytyjskiego gubernatora wyspy St. Vincent opowiada o (holenderskim lub hiszpańskim) okręcie przewożącym do plantacji na koloniach niewolników z okolic Nigerii, który rozbił u wybrzeży karaibskiej wyspy w roku 1675 r. Zachwyceni muskulaturą murzynów Indianie mieli nakłonić ich do zgładzenia ocalałej załogi okrętu i w zamian ofiarować za żony miejscowe kobiety. Garifuna, rosnąc w siłę i liczebność, stopniowo przedostali się wreszcie na kontynent - do Belize, Gwatemali i Hondurasu. Inna, może jeszcze ciekawsza teoria ( i może wcale nie bardziej fantastyczna) mówi o wysoko rozwiniętych cywilizacjach Afryki Zachodniej, wprawnych i przemierzających morza żeglarzach, którzy przybyli tu jeszcze przed Europejczykami. 
W XIX wieku wciąż na wyspie St. Vincent miało być zaledwie 2,500 Garifuna, dziś w regionie Belize i na emigracji (głównie w USA i Kanadzie) jest ich 600,000.


San Ignacio to małe miasteczko (choć tylko trochę mniejsze od stolicy "Belmopan", którą łatwo przeoczyć jadąc z "Belize City") nieopodal granicy z Gwatemalą, położone wśród zielonego interioru kraju. Jest to lewobrzeżna i nieco turystyczna cześć większej Santy Eleny, (rzekomo mieszkańcy interioru są w mniejszym stopniu "easy", niż bardziej karaibscy wyspiarze i mieszkańcy okolic wybrzeży). 

Przyroda Belize jest wprost spektakularna. Aż 40% zielonego terytorium kraju objęte jest ochroną z uwagi na endemiczne gatunki zwierząt i roślin. Zapewne ogranicza to równocześnie gospodarkę (która jest na dość marnym stopniu rozwoju, pomimo zaskakująco wysokich cen), jednak stanowi o wielkich walorach krajobrazowych i bogactwie naturalnym (co dla Belizyjczyków zdaję się być najważniejsze, pomimo dużej emigracji). 

Droga z "Santa Elena" do wsi "Cristo Rey" naznaczona wzgórzami zarośniętymi bujną roślinnością jest cicha i malownicza. Udałem się tam do sadu, zapoznać się z miejscowymi egzotycznymi owocami, korzystając ze sposobności, że gospodyni przybytku, w którym akurat przebywałem, była jego właścicielką. 

Spokojne i sielskie życie mieszkańców tej belizjańskiej wsi, z których część stanowią przyjezdni Kanadyjczycy i Europejczycy, jest wręcz trudna do uwierzenia w dzisiejszym świecie zdającym się kręcić z szaloną prędkością super-odrzutowców, fast-food-ów i światło-wodowego Internetu. Czas na wsi po prostu zwalnia. Zdaje się to rozumieć Holenderka Natasha rozkręcają tu owocne biznesy, a także ściągający tu w poszukiwaniu wcześniejszej emerytury i nowego życia Kanadyjczycy. 

W sadzie miałem okazję zjeść kilka dojrzałych i mięsistych owoców "Cainito", o fioletowym kolorze i wielkości cytryny (biały miąższ, obfity sok, duże czarne pestki; słodkie w smaku). Drzewo owocowało tak obficie, że łamały się mu gałęzie. Niestety nie był to sezon na orzechy nerkowce, zwane też "nanerczem zachodnim" (ang "cashew"), które miałem nadzieję zobaczyć w naturalnej formie (a także owoce, które rosną na tym samym drzewie). W sadzie uprawiane były także pitaje (ang. "dragon fruits"), które miałem okazje próbować w Wietnamie. W drodze zatrzymałem się na kawałek pożywnej, czarnej czekolady - lokalnego specjału, który firmują często Majowie. 

W sadzie Natashy, zwanego "Bella's Jungle Farm", przepływa wartka rzeka, którą można dokajakować w dwie godziny do samego San Ignacio. Niekiedy można tu spotkać także krokodyle. Te jednak - mądre gadziny - trzymają się od człowieka z dala i już prawie nikt nie pamięta kiedy ostatnio kogoś pożarły, choć we wsi mówią coś o wypadku sprzed 20-stu lat. 

Gospodarze opowiadają o dzikiej faunie, która przenika z wszechogarniającego buszu i poluje niekiedy na kury na farmie, lub wprowadza mieszkańców w stan gorączki. Szary lis, biała sowa (bezszelestny i zabójczy drapieżnik), a także niepozorne, ale śmiertelnie jadowite węże żmijowate, ang. "viper" (te akurat kończą często w przewodzie pokarmowym kur). W regionie występuje także jaguar, święte zwierzę-bóg Majów, o którym także można usłyszeć parę złowieszczych historii. 

Z pożądanych gości ze świata dzikich zwierząt zaglądają tu także tukany i najróżniejsze zastępy rozgadanego ptactwa, ryczące wyjce (ang. "Howler monkeys"), oraz iguany. 

Na farmie, jak i w niemal każdym tutejszym domostwie, podziwiać można lokalne wykopki i znaleziska. Kamienny moździerz i rzeźbiony "młotek", a nawet drewniana rzeźba przedstawiająca jaguara przydaje się w pracach domowych i ozdobie domu, tak jak przydawała się dawnym, najpewniej starożytnym, mieszkańcom. Majowie Epoki Klasycznej pozostawili w Mezoameryce ślad tak trwały i wszechobecny, że wiele osób traktuje zakopane w ziemi artefakty jako normalną właściwość gleby na jakiej przyszło im żyć ("używamy tego moździerza tu, gdzie używano go dawniej", mówią). A trzeba przyznać, że standard wykończenia kamiennych narzędzi, często znakomicie przekracza jakość tych współczesnych, z "epoki taniego plastiku". 

Dla zainteresowanych średnie działki pod dom z ogrodem w Cristo Rey i okolicy Santa Elena można nabyć za ok. 15,000 USD. 


Na zdjęciu bar z czekoladą przy drodze z Santa Elena do Cristo Rey. 

Granada, Nicaragua. 

Popularne posty