Nepal. Spotkanie z Himalajami w Pokharze


Podróż z Indii do Nepalu miałem przygotowaną w najdrobniejszych szczegółach. Najpierw nocny pociąg z Waranasi do Gorakhpur wyruszający o północy. Klasa średnia-turystyczna, co oznacza spanie na wąskiej pryczy w przejściu. Trzeba się wpierw na nią wdrapać, ale z kolei można się zasłonić kotarką, która daje całkiem zadowalające pozory prywatności. Z samego rana pierwszy autobus z Gorakhpur do przejścia granicznego w Sonauli, a następnie formalności na granicy i miejscowy autobus do Pokhary. Po ok. 22 godzinach, tj. przed 22:00 miałem być już w sercu Himalajów i (następnego dnia o poranku) spoglądać na nagie zbocza Annapurny. I tak się stało, ale po kolei...

Wraz z kilkoma buddyjskimi mnichami, oraz jednym Brazylijczykiem o imieniu Marcelo przebyliśmy granicę z Nepalem zatrzymując się w biurze imigracji po stronie indyjskiej, a następnie w takim samym biurze po stronie nepalskiej (przelewając się po drodze wraz z gęstym potokiem ludzi, tuk-tuków i ryksz przez wysoką bramę z napisem „WELCOME TONEPAL"). W tym drugim biurze wypełniliśmy formularze wizowe, uiściliśmy opłatę za wizę w wysokości 25 dolarów (w amerykańskiej walucie, będącą w praktyce uniwersalną walutą światową) oraz przekazaliśmy jedno zdjęcie. Po 10 minutach w paszportach mieliśmy już wizy, nepalską pieczątkę potwierdzającą wjazd i mogliśmy śmiało ruszać w kraj. Poza dolarami i zdjęciem – nie wymagało to żadnych uprzednich przygotowań. 

Marcelo udał się do miasta Lumbini – przypuszczalnego miejsca urodzin Buddy, ok. 30 km. od granicy z Indiami, ja natomiast, zostawiając gdzieś z tyłu miłych mnichów, pospieszyłem prosto do autobusu do Pokhary (wym. pokary). A dokładnie – gdzieś przed siebie, wykręcając przy tym głowę w każdą stronę. Ani o tym gdzie dokładnie stoi, ani o tym jak wygląda – nie miałem bladego pojęcia. Autokar okazał się „lokalnym" środkiem lokomocji, w którym byłem jedynym turystą (reszta pasażerów wyglądała mi na Nepalczyków, tzn. nieco inaczej, niż dotychczasowi poznani Hindusi). 

Asystent kierowcy włączył telewizor, który zaserwował wesołą nepalską muzykę i ruszyliśmy. Trudno uwierzyć ilu pasażerów może wsiąść do takiego autobusu. Przede mną siedział drobny mężczyzna w garniturze, nogi miał wykręcone w bok, bo przed nim nie było już miejsca – były tam moje, niezwyczajnie długie, podkulone nogi wplecione w jeszcze inne nogi cudze. Dzieci wypełniały tę resztę przestrzeni, która była już zbyt mała dla dorosłych (co jest zresztą bardzo względne). Asystent, wychylony przez większość drogi przez drzwi, zapraszał energicznie przechodniów i bacznie czuwał czy nikt gdzieś nie macha na nas poboczu.

Wkrótce zapadł zmrok, przestrzeń w środku szczelnie zapełniły ciała i poza nimi nie było widać nic. Po kilku godzinach jazdy wesoła nepalska muzyka – która była czymś w rodzaju nepalskiego disco-polo, gdzie w teledyskach powtarza się wyłącznie jeden motyw młodego nepalskiego mężczyzny starającego się o względy młodej nepalskiej kobiety (przy zmieniającej się scenografii) – stała się upiorną, hałaśliwą torturą. Trasa okazała się prowadzić wiele dziesiątek kilometrów na wschód (być może, aż do doliny Katmandu) zanim wreszcie zawróciliśmy i skierowaliśmy się na zachód ku Pokharze, oczywiście zabierając i zostawiając dziesiątki, a może i setki osób po drodze. Była to trasa zapewne bardziej opłacalna, niż trasa wprost z Sonauli do Pokhary, ale bardzo możliwe, że też najbezpieczniejsza, lub zwyczajanie jedyna możliwa do pokonania dla dużego autokaru. Droga ku największym miastom Nepalu prowadzi bowiem przez wąskie i wysokie przełęcze górskie, często gruntowymi drogami, lub częściowo asfaltowymi, zaś jedyna większa droga w Nepalu ciągnie się między Katmandu a Pokharą. Oczywiście nikt w środku nie mówił po angielsku, więc mogłem się jedynie wymieniać uśmiechami i domyślać reszty (swoją drogą Nepalczycy uśmiechają się niezawodnie i są bardzo uprzejmi).

Późną nocą dobrnąłem wreszcie do Pokhary i wygrzebałem się szczęśliwie z autokaru, zatrzymując się w podpatrzonej u Marcela w przewodniku sympatycznej, a niedrogiej „lodży". Wszystko zgodnie z planem, wraz z nieodzowną garścią improwizacji.

Pokhara jest drugim co do wielkości miastem Nepalu, choć w przeciwieństwie do stolicy Katmandu jest to dość ciche i nieprzeciętnie urocze miasto – zwłaszcza w rejonie turystycznej dzielnicy położonej nad jeziorem "Phewa Lake", zwanej potocznie w przewodnikach"Lakeside", choć nazwy tej nie rozumie większość Pokharczyków (co innego „Pallo Patan"). W odbiciu Phewa Lake zobaczyć można dwa zielone wzgórza – "Sarangkot" oraz wzgórze na południowym krańcu jeziora, na którym wznosi się "Shanti Stupa" (zwana też Pagodą Światowego Pokoju), a dalej ośnieżone szczyty Himalajów. Pokhara położona jest w dolinie na wysokości od 827 m. w części południowo-wschodniej oraz na 1,740 m. npm. w części północno-zachodniej. W zasięgu zaledwie 30-stu kilometrów od doliny, w której położone jest miasto teren gwałtownie się wznosi nawet do 7,500 m., co daje niezwykły, piękny krajobraz.

Nad całym miastem, na wysokości 6,993 m., góruje charakterystyczny, spiczasty szczyt Macchapuchchhre (wym. maczapuczre; zwany rybim ogonem – „fishtail"), a z wielu miejsc górnej Pokhary roztacza się widok na masyw Annapurny. Ten ostatni wyróżniają trzy wierzchołki oddalone od miasta o 15 do 30 km., z czego najwyższy i najodleglejszy widoczny z miasta to – Annapurna I – jest 10-tym najwyższym szczytem Himalajów (8,091 m. npm.), i tym samym świata.
Pozostałe wchodzące w skład tego samego masywu ośmiotysięczniki Manaslu i Dhaulagiri (odpowiednio 7-my i 8-my z najwyższych na świecie) nie są widoczne z samego miasta, jednak do wszystkich prowadzi szlak z Pokhary. Wędrówka do obozu bazowego (ang. „basecamp") u podnóża Annapurny położonego na wysokości niewiele ponad 4,500 m. trwa ok 5 dni i wiedzie przez gęsto porośnięte lasem iglastym wzgórza oraz – jak opowiadają napotkani podróżnicy – „niekończące się schody". W dół schodzi się ok. 3 dni. Wygodnie rozmieszczone schroniska zapewniają nocleg i wyżywienie. Ceny rosną wraz z wysokością.

Trekking w Nepalu należy do głównych rozrywek turystów, a najpopularniejszą trasą, obok tej do obozu bazowego pod Mount Everest jest właśnie ten do obozu pod Annapurną. Choroba wysokościowa (symptomy: wymioty, gorączka, osłabienie) zmusza wielu turystów do ewakuacji śmigłowcami. Inni płacą za transport nimi z niemal spod hotelu do samego obozu, gdzie wypijają kieliszek szampana, robią (sobie) zdjęcie i po chwili znikają ponownie w śmigłowcu. Niestety z powodu ograniczonego czasu, trekking ograniczyłem do najbliższego otoczenia miasta. 

Ze wzgórza Sarangkot codziennie o poranku można obserwować niezwykły spektakl. Gdy tarcza słońca lekko wyłoni się na wschodzie, pierwsze jego promienie ciepłym pomarańczowym światłem oświetlają potężny masyw Annapurny i Macchapuchchhre we wstającej pomału mgle. Stopniowo – od szczytu, aż po podstawę – światło ogarnia cały potężny masyw. W ciągu dnia, wokół wzgórza robi się tłoczno od amatorów paralotni i innych miłośników nagłych skoków adrenaliny.

Na wzgórze na południu od Phewa Lake, od strony jeziora, wspina się drogą wśród gęstej roślinności, którą lokalni Nepalczycy słusznie nazywają „dżunglą". Na szczycie mieści się piękna buddyjska świątynia Shintu Pagoda, zwana też Pagodą Światowego Pokoju. Wybudowana została stosunkowo niedawno (w XX w.) w ramach projektu pewnego japońskiego filantropa i wyznawcy zen. Projekt budowy 100 buddyjskich pagod "Światowego Pokoju" w różnych miejscach globu  zainspirowany miał być dramatem Hiroszimy i Nagasaki, a także skłaniać do refleksji nad problemem wojny i  pokoju. Wybór Pokhary na miejsce budowy miał natomiast podkreślać sentyment jakim Japończycy darzą Nepal, będącym (wraz z Indiami) kolebką buddyzmu. 
Bardzo ciekawą i stosunkowo nową inicjatywą jest Międzynarodowe Muzeum  Gór (ang. International Mountain Museum) wybudowane z inicjatywy pierwszego nepalskiego zdobywcy Mount Everestu (lub jak mówią autochtoni Czomolungmy) – Anga Tharkaya z ludu Szerpów. Można w nim się dowiedzieć, m.in. o licznych mniejszościach etnicznych zamieszkujących Himalaje (z których Szerpowie stanowią tylko promil z okolic Czomolungmy), obejrzeć profile wszystkich 10-ciu ośmiotysięczników, podejmowanych na nie pionierskich ekspedycji, czy obejrzeć historycznie używany sprzęt. Niestety w całym muzeum brak wzmianki odnośnie polskich himalaistów  – Kukuczki i innych. Wydaje się to spowodowane tym, że choć polska szkoła himalaizmu osiągnęła bardzo wiele i to w bardzo krótkim czasie, spektakularne sukcesów Polaków miały miejsce w latach 70-ych i 80-ych, natomiast pierwsze wejścia na Mount Everest, K2, Kangchenjungę (wym. kan-czen-dzon-gę) i inne ośmiotysięczniki miały miejsce na samym początku lat 50-ych (podejmowane były przez anglików, niemców, austriaków, włochów, ale oczywiście z asystą lokalnych Szerpów). Wygląda zatem, że w tutejszych annałach miejsca starczyło jedynie dla pionierów, zaś późniejsze zimowe wejścia, będące fantazją Polaków nie zostały tu w ogóle podjęte.

Pokhara choć jest miastem bardzo turystycznym, posiadającą bogatą bazę noclegową, liczne ośrodki organizujące wyprawy, loty, skoki, a także bogata w rękodzieło i różne pamiątki, posiada także klimat ustronia, w którym łatwo jest odpocząć od zgiełku subkontynentu indyjskiego, a nawet – co się wkrótce okaże – Katmandu.


Na zdjęciu świt nad Pokharą widoczny ze wzgórza Sarangot. Z lewej niższa część masywu Annapurny.

W okolicy 4-tej strefy czasowej na Pacyfiku (Fiji, za Guam).

Popularne posty