Zapaśnikiem przez Himalaje



Moja dalsza podróż prowadziła przez Himalaje z powrotem Indii.

W związku z pewnymi problemami z miejscową agencją turystyczną wyruszyłem co bądź spontanicznie z Katmandu dżipem (popularny transport z kategorii *lokalnych*) w kierunku przygranicznego 'Birgunj'...

Na dworcu 'Balku' w Katmandu uiściłem opłatę w wysokości 500 rupii nepalskich, a naganiacz wskazał palcem, abym zajął miejsce w środku czerwonego, terenowego pojazdu.

Gdy zajrzałem do środka, zainstalowanych tam było już 8 pasażerów po 4-ech na dwóch kanapach  (jak się później okazało 1 Hindus i Nepalczycy).  Moje mocno zatroskane „Where exactly?" , powtórzone dwukrotnie, gdy naganiacz dalej wskazywał bliżej nieokreślone miejsce w środku (skąd spoglądały równie zatroskane oczy) spowodowało szczęśliwie, że znalazło się dla mnie miejsce z przodu, obok kierowcy. Bagaże trafiły na bagażnik na dachu (gdzie zostały szczelnie opatulone plandeką), do mnie na przód dołączył jeszcze jeden dziarski młodzieniec (siadając okrakiem na skrzyni biegów), i w 11 osób żwawo ruszyliśmy ku skrajom przepastnych urwisk Himalajów.

Kierowca był młody – może 24-letni, ale z oczu biła mu niezachwiana pewność i można było odnieść wrażenie, że ma za sobą wiele lat doświadczenia. Także nasz dżip znanej hinduskiej marki TATA, o pokrzepiająco brzmiącej nazwie „Sumo", z napędem na 4 koła i wysokim zawieszeniem, mocno parł do przodu i pomimo obciążenia skakał na wybojach zgrabnie, niczym górska kozica.

Położone na wysokości 1,400 m. n.p.m. Katmandu, a także okoliczne mieściny wkrótce zostawiliśmy za sobą i popędziliśmy coraz cieńszymi nitkami drogi na południe. Niedługo po tym asfalt zniknął spod kół i dalej jechaliśmy głównie gruntowymi drogami wzbijając w powietrze tumany kurzu i omijając wyrwy w podłożu, w których mógłby się zmieścić mały tuk-tuk. Droga szybko zamieniła się w serpentyny obleczone na wąskich półkach wokół wysokich masywów skalnych, na których niekiedy z trudem mieściły się 2 samochody obok siebie. Po jednej stronie wznosiły się pionowe ściany skalne, po drugiej opadały równie pionowe urwiska. Zaskakujące jak długo jeszcze zostawiwszy za sobą Katmandu można było spotkać miejskie motorowery, duże autokary, czy zwykłe osobowe samochody i taksówki z napędem na 2 koła. W pewnym momencie, gdy wyjechaliśmy przez wysokie przełęcze na wysokie pułapy górskie i wydawało się, że zakurzonymi nawisami skalnymi pruły już tylko „Taty" i Toyoty, pojawiły się hinduskie tuk-tuki i nieustraszeni pasażerowie w połowicznie otwartych kabinkach gotowi stawić czoła masywom górskim, które na świecie określa się mianem „dachu świata".

Widoki były oszałamiające. Z wysokich urwisk spoglądaliśmy na migączące głęboko w dolinach rzeki, bujną i dziką roślinność porastającą wzgórza może nawet na 3 tysiącach metrów n.p.m. oraz odległe, wysokie szczyty górskie Himalajów. W tych dzikich i, wydawałoby się, trudno dostępnych rejonach toczy się życie licznych rolników i ich rodzin. Na wielu niemal pionowych ścianach widać rzeźbione uprawne pola ryżowe, nadające krajobrazowi charakterystyczny daleko-wschodni klimat. Co jakiś czas mignie kilka postaci ludzi, zwierząt domowych i parę drewnianych chatek w składające się na całość niedużych wiosek górskich.

Doświadczenie, które jest codziennościa tysięcy Nepalczyków przemierzających te części Himalajów oraz nielicznych turystów (którzy do Nepalu najczęściej dosłownie spadają z nieba) jest bezcenne. Choć zdolność dostrzegania tych cudów natury i tak zgrabnie przystającego do niej prowincjonalnego życia nie jest zapewne jednakowa. Udręki tych pierwszych związane trudnościami w poruszaniu się po Nepalu pozostają ukryte w cieniu u tych drugich, czerpiących z takich podróży niewysłowione przyjemności i ekscytacje.

W połowie drogi nasz „Zapaśnik" zatrzymał się przy lokalnym barze. Kierowca bez słów poinformował mnie o posiłku, uniwersalnie rozumianym gestem (przykładania ręki do ust), po czym z samochodu "wylało się" 10 ciał (dziarski młodzieniec wysiadł w jednej z wysoko-górskich wsi po drodze). Po chwili wiejscy chłopcy zabrali się do oczyszczania „Zapaśnika" z grubych pokładów kurzu. Ja natomiast obejrzawszy potrawy „od kuchni", która w większości obiektów restauracyjnych Indii i Nepalu jest wystawiona na sam wierzch, oraz powodowany doświadczeniem podszedłem do sklepiku obok, gdzie zamówiłem paczkowane jedzenie oraz swojską, wszędobylską i wszystko-żrącą Pepsi.

Po chwili napawania się wygodami swobodnego ruchu (nieporównanie mniej mi potrzebnego, niż nieborakom na tylnich kanapach) i rozległą panoramą dookoła, ruszyliśmy dalej. Po paru kolejnych godzinach, zgodnie z planem, pewnie i bez przeszkód zjechaliśmy w niziny subkontynentu Indyjskiego i dobrnęliśmy do przygranicznego nepalskiego 'Birgunj'.

'Birgunj' jednym ciągiem tuk-tuków i najróżniejszych zaprzęgów, ludzi i zwierząt, przydrożnych stoisk z jedzeniem i kurzu niepostrzeżenie zamienia się w hinduskie przygraniczne 'Raxaul', które jak większość przygranicznych miast Azji nie grzeszy urodą i atrakcjami... Posiada natomiast dużą i prężną stację kolejową, skąd można odjechać w głąb Indii. 

Tu nieomal pominąłem pieczęć w hinduskim biurze Imigracji – z jednej strony dlatego, że niełatwo jest je spostrzec w tłumie pojazdów, zwierząt pociągowych i ludzi, a po części dlatego, że Nepal tak tu „płynnie przechodzi w Indie".


Na zdjęciu jeden z dżipów podczas postoju w przydrożnym barze po drodze z Katmandu do Birgunj.


Gdzieś na północnym Pacyfiku w strefie czasowej Alaski.

Popularne posty