Kontenerowcem przez Pacyfik






Z nadmorskiego miasta "Vung Tau" w południowym Wietnamie zabrałem się na pokład towarowego statku "La Scala", którym miałem przeprawić się przez Morze Południowo-Chińskie i Ocean Spokojny, aż do wybrzeży Ameryki Północnej. Następny przystanek - Los Angeles.

W porcie miałem stawić się dokładnie o wyznaczonym czasie, inaczej mój bilet przepadał bezzwrotnie, natomiast data była wyznaczona 3 miesiące wcześniej.

Choć zameldowany w Vung Tau czekałem na La Scalę już dwa dni przed wyznaczonym terminem, w związku z wizowymi niezgodnościami, które wyniknęły w przeddzień stawienia się na pokładzie, stawiłem się tam w ostatniej chwili - dosłownie na godzinę przed odbiciem od lądu. Sprawa utkneła na wiele godzin (przeobrażających się w dni) w urzędzie imigracji Wietnamu, który nie dał zezwolenia opuszczenia jego terytorium *cywilowi z wizą turystyczną na pokładzie statku towarowego*. Jak widać takie konfiguracje wciąż należą do rozwiązań nietypowych, choć nie byłem ani pierwszym, ani zapewne ostatnim takim turystą. Wspomagany lokalnymi znajomościami, niemałym plikiem "dongów" i odrobiną korupcji, dostałem wizę biznesową w ciągu dnia, a z nią upragniony stempel wyjazdu w paszporcie. Tak rozpocząłem długą transpacyficzną podróż.

Pokonanie Pacyfiku zajęło 18 dni, 14 stref czasowych (zegar cofaliśmy o godzinę nawet codziennie), i 29 równoleżników na północ, a następnie 6 na południe. Startując z 10-ego równoleżnika "wznieśliśmy się" na 39, by następnie "opaść" na 33, gdzie znajdował się port docelowy w Los Angeles, Long Beach. Przy tej wysokości geograficznej i tym dystansie (ok. 12,000 km.), aby utrzymać prosty kurs, należy cały czas.. skręcać. I tak po opuszczeniu Morza Południowo-Chińskiego i wpłynięciu na Filipińskie ponad wyspą Luzon rozpoczęliśmy podróż z kursem 64 stopnie (ang. "heading"), by stopniowo w miarę pokonywania drogi go zwiększać, aż do 120 u wybrzeży Ameryki, co na płaskiej mapie wygląda jakbyśmy płynęli łukiem (por. zamieszczona w hiperłączach strony mapa i trasa podróży). Z wysokiego mostku można jednak nagim okiem dojrzeć lekką krzywiznę kuli ziemskiej rozciągającą się na dalekim i widocznym w każdym kierunku horyzoncie oceanu.

"La Scala" okazała się 400-sto metrowej długości kolosem zdolnym udźwignąć 850 kontenerów - takich, które "transformują się" później w 850 tirów, które następnie lądem trafiają już do miejsc docelowych. Silnik o wielkości 4-ro pietrowego bloku, żrącego 80 m. sześciennych gęstego mazutu na dobę (co jeśli dobrze liczę wynosi ok. 10,000 l. na każde 100 km.) pracuje nieustannie w dzień i noc niosąc ładunek do portu odbioru. W części, nazwijmy to, 'operacyjno-mieszkalnej' z pomieszczeniami dla załogi i dowodzenia mieściło się 8 pięter, tj. deków (ang. decks): od A, do G z tzw. "upperdeck" na "parterze" i mostkiem dowodzenia na ostatnim, ósmym piętrze. Po obu stronach takiego "blok-hausu", z przodu i tyłu, poukładane w stosach i przytwierdzone stalowymi linami zgrzytały setki kontenerów. 23 osobowa załoga (Rosjanie, Polacy, Ukraińcy i Filipińczycy) zajęta była niemal cały czas utrzymaniem właściwego kursu, prędkości, stanem technicznym okrętu i sama sobą. Trudno się rozeznać jak działa dziś taki morski biznes handlowy, bowiem w tym przypadku armatorem była firma francuska, zarządcą niemiecka, a bandera była brytyjska, choć na pokładzie nie było ani jednego francuza, niemca, czy brytyjczyka (jednostka wykonywała 60 dniowy kurs od wschodniego, do zachodniego wybrzeża USA przez 3 oceany, morze Śródziemne i azjatyckie miasta)... I wszystko działa jak należy. W globalnej gospodarce, na międzynarodowych wodach i morskiej przestrzeni pomiędzy państwami (a także oficjalnym językiem angielskim używanym na okręcie) sprawy narodowości zdają się dosłownie rozpływać.

Pogoda o tej porze roku na północnym Pacyfiku należy do najmniej łagodnych i nie trudno trafić na 11-metrowe fale, a nawet sztorm. Oficerowie zajęci byli wykonywaniem delikatnego slalomu w przestrzeni i czasie, uzbrojeni w wiedzę o prognozie pogody, tj. najbliższej przyszłości na morzu. Wzburzone morze omija się niekiedy obierając kurs na mający się pojawić niż (oznaczający z reguły większe, bardziej niebezpieczne i uporczywe fale), ale dociera się na miejsce, albo przed, albo po jego pojawieniu się w danym obszarze, tak, że w styczniu można przepłynąć północny Pacyfik pośród pochmurnego, burzliwego nieba i obserwując silne opady na horyzoncie, ale nie zaliczając prawie żadnego deszczu (nam się może trafił jeden naprawdę deszczowy dzień, i kilka pięknych i słonecznych).

Kursy pasażerskie na współczesnych statkach towarowych nie należą jednak do rzeczy bezpłatnych, ani nawet do rzeczy tanich.Takie romantyczne historie jak praca na pokładzie za miskę ryżu i transport należą raczej do przeszłości, a na pewno nie do tej skali kursów transoceanicznych. Cena takiego "biletu" -  regulowana przez przewoźnika-armatora i niedużą agencję podróży typu "slow travel" - obejmuje obszerną kabinę z biurkiem i łazienką, wyżywienie, "opiekę" i szkolenie załogi (a nawet emisję CO^2), a wszystko przemnożone przez ilość dni na pokładzie. Koszt znacznie przekracza przelot, a także łączy się z pewną surowością i szorstkością w odniesieniu do wygód i atrakcji turystycznych promów pasażerskich, jako że statek towarowy pędzi ze stałą prędkością bez względu na pogodę, brak na nim rozrywek (alkohol jest oficjalnie zabroniony), a od pasażerów oczekuje się, by poza porami posiłków w mesie i cotygodniowych prób ewakuacji (w tym na wypadek zupełnie realnego ataku piratów) zajęli się sami sobą. Tym niemniej podróż taka jest doświadczeniem całkowicie wyjątkowym i jeśli wziąć pod uwagę wżycie się w rytm pracy załogi, "puls" dużego statku na pełnym morzu i zmieniającą się ustawicznie, surową i dziką przyrodę za burtą, jest także doświadczeniem bardzo autentycznym. Pojemność maksymalna pasażerów na takim statku wynosi 3-4 sztuki, a każdy z nich jest zajęty swoimi sprawami - niekiedy rozmyślaniem i medytacją, niekiedy lekturą i pisaniem, a zawsze błogim spokojem odłączenia się na krótką chwilę od ciągłego, uporczywego szumu informacyjnego i toku wszystkich naglących spraw tego świata. Na chwilę można usłyszeć własne stłumione myśli.

Wymagane jest naturalnie (najlepiej końskie) zdrowie i odporność psychomotoryczna na ciągłe kołysanie - zrzucające niekiedy przedmioty ze stołów na pokład. A do tego dużo bardziej dyskretne i niebezpieczne są czynniki psychiczne sprowadzające się do utrzymania się w ciągłym zajęciu, ćwiczeniach oraz utrzymania zdrowych relacji socjalnych z załogą i współpasażerami. Porównanie do galery lub więzienia nie jest tu tak bardzo nie na miejscu, wszyscy są bowiem "skazani"  na siebie, na długi czas w zamkniętej, ściśle ograniczonej przestrzeni. Podróż "La Scalą" nauczyła mnie m. in. jak ważnym, a niepozornym elementem dla utrzymania pewnego poziomu optymizmu (lub "morale") jest... urozmaicona dieta.

Na zdjęciu jeden ze słonecznych dni, gdzieś pośrodku północnego Pacyfiku. Pod kilem jakieś 5,000 metrów niewyobrażalnych wprost mas wód oceanicznych.

W drodze z Los Mochis do Mazatlan. 

Popularne posty