Miasto Livingston i lokalni Garifuna

Na wschodnim wybrzeżu Gwatemali miałem okazję zwiedzić szczególne miasteczko "Livingston". Już sama angielska nazwa w tym hiszpanojęzycznym kraju wskazuje, że coś tu jest "nie tak" z tą częścią Łacińskiej Ameryki. 

Livingston - jak wiele innych miast i miasteczek na wschodnim wybrzeżu Ameryki Środkowej - nie jest skomunikowane z resztą kraju drogami lądowymi. Jedynym sposobem, aby się tu dostać jest godzinny rejs łodzią motorową (hisz. lancha, wym. lancza) wzdłuż rzeki "Dulce" (wym. dulse), z położonej w głębi lądu miejscowości o tej samej nazwie ("Rio Dulce"). 

Rio Dulce jest obecnie dość hałaśliwym i turystycznym resortem, ale też oceaniczno-lądowym węzłem komunikacyjnym ulokowanym pomiędzy rozległym jeziorem "Lago de Izabal" oraz wąskim "El Golfito" przechodzącym w rzekę wychodzącą na Zatokę Amatique. Z tego powodtu znajdują się tu liczne mariny (tj. "wodne kempingi" dla łodzi, które podłącza się do prądu i wody bieżącej) i port, z którego można się dostać na Ocean Atlantycki, a stamtąd do każdego innego morskiego portu na świecie. Wiele "zaparkowanych" tu łodzi żaglowych posiada morskie możliwości i wystawiona jest na sprzedaż (ceny kształtują się wokół 30,000 pln za kilkuosobowe jednostki zdolne rozwijać prędkość 10 węzłów; ceny mariny Bruno's to $200 za msc.). 

Zanim jednak rzeka "Dulce" trafi do 'Zatoki Amatique' przepływa przez dramatyczną i dziką scenerię pięknej południowo-wschodniej Gwatemali, oraz Livingston, zwany przez miejscowych "La Boca", lub "Labuga" (co oznacza "usta", lub "ujście").

Strome klify "Dulce" prowadzące do "Labuga", a także zarośnięte gęsto wysepki, które znaczą jezioro "El Golfito" są domem dla niezliczonych zastępów białych czapli, tukanów i innych gatunków ptaków, których nie jestem w stanie wymienić i nazwać. Przez całe życie nie widziałem tylu dzikich ptaków, ile zobaczyłem przez godzinę wzdłuż rzeki "Dulce" i na "El Golfito". 


Jednak wyjątkowość "Labuga", lub Livingston polega nie na uroku otaczającej przyrody, ale na oryginalności jego mieszkańców. Żyje tu bowiem największa komuna "Garifuna" w Gwatemali - czarnoskórych Karaibów (nazywanych zresztą także "Czarnymi Karaibami"), których spotkałem już w Belize. Choć Garifuna mówią po hiszpańsku (ale także po angielsku, a także posiadają swój mówiony wyłącznie język będący mieszanką i pewnym "połamaniem" obu języków), jedzą po gwatemalsku  (co sprowadza się niezawodnie do ryżu i fasoli - tzw. "gallo pinto"), a także poddani są tym samym wpływom, jakim poddani są inni mieszkańcy kraju, ich dystynkcja i wyjątkowość jest trudna do ukrycia tak fizycznie, jak i kulturowo. 


Po dotarciu do Livingston i przedarciu się przez nieduże turystyczne i komercyjne wybrzeże zdominowane przez latynosów, docieramy do plaży i wychodzącej jej na przeciw kawalkadzie barów i położonych na tyłach nieco zaniedbanych domów Garifuna, żyjących tu jakby w pewnym odseparowaniu. 

Miałem tu okazję poznać niezwykłego Garifunę - Philipa, dla którego i ja okazałem się w pewien sposób niezwykły. Polska w tym zakątku świata zaskarbiła sobie przychylność i miejsce szczególne. Jak się dowiedziałem, po przejściu huraganu kilka lat wcześniej wiele domów wykonanych z bambusa czy innych podobnych lekkich materiałów zostało  zniszczonych. Na pomoc poszkodowanym ruszył... Uniwersytet Warszawski - uczelnia, której jestem (dumnym) absolwentem. Nowe wybudowane z cegły domy, na które spoglądałem, były finansowane przez moją uczelnię, a Philip, przedstawiający się jako lider społeczności (co jest trudne do zweryfikowania) miał gościć w tym samym miejscu warszawskich profesorów (jakich? niestety nie wiem), organizujących i sponsorujących pomoc bezdomnym. 

Philip, na oko 65-letni szczupły, czarny mężczyzna w kolorowej czapce "rasta" na dredy, przedstawił się jako absolwent amerykańskiego Uniwersytetu z Chicago. Cierpliwie i z pewnym smutkiem opowiadał mi o trudnej sytuacji Garifuna z Livingston, związanej z brakiem pracy, trudnością w dostępie do edukacji i pomocy społecznej. Gdy pytałem go o główne źródło dochodów tutejszych czarnych Karaibów, odpowiadał "nie mamy dochodów" i zwracał uwagę, że tutejsze dzieci żywione są z lokalnego programu pomocy socjalnej, którą on prowadzi. 

Dużym utrapieniem, na które skarżą się Garifuna z Livingston jest także popularność ich miasta i kultury, która nie przekłada się na poprawę warunków bytowych czarnych mieszkańców (tą mają utylizować latynosi), ale głównie na wścibskich turystów celujących do nich z lustrzanek. Jako niechlubny reprezentant wspomnianej, szczęśliwej społeczności przez całą naszą rozmowę trzymałem aparat na wodzy, pomimo niepowtarzalnych momentów umykajacych mi sprzed oczu, co do których byłem przekonany, że nie zdołam zatrzymać ich inaczej, niż na "kliszy" (jednak dzięki temu, mogłem skupić się na moim wykształconym i mówiącym świetną angielszczyzną rozmówcy i jego problemach). 

Garifuna Philip był przeciwny technologii i "postępowi". Gdy zauważyłem, że bez względu na nasze nastawienie "świat idzie naprzód", Philip potrząsał głową, odpowiadając, żeby sobie szedł, ale bez nich. Tak jak Philip obchodził się bez komórki, tak - przekonany był - że i "Labuga" może się obejść bez technologii, postępu, a nawet reszty świata. Chciał, aby pozostawiono ich w spokoju.

Wg Philipa, Garifuna są pochodzenia karaibskiego. Nie rozpoznaje on Afryki, jako odległego domu swoich pradziadów. Z wyznania pozostaje rastafarianinem (monoteistyczna religia wykształcona w 1936 r. na Jamajce, której wyznawcy uznają Boga "Jah" i rozpoznają powtórne przyjście Jezusa w postaci etiopskiego prezydenta Hajle Sejlasje), nosi dredy i słucha muzyki reagge, choć - jak dodaje w tym samym zdaniu - nie pochwala palenia maryśki, z czym często i niepotrzebnie utożsamiana jest kultura "rasta". Łagodnym, ale stanowczym tonem oddala grupę pięciu młodych, przyjezdnych latynosów, którzy przystanęli obok nas, aby zapalić skręta. 

Rozmowa ta wywarła na mnie duże wrażenie i długo jeszcze myślałem nad tym, co powiedział mi Philip, a także nad losem Garifuna z "Labuga", podczasn gdy słuchałem lokalnego koncertu reagge na plaży, który mi on polecił. Muzycy z wprawą i łatwością stworzyli taneczny i relaksujący nastrój. 

Luźno i trochę, jakby zaniedbane bary ciągnęły się wzdłuż plaż czarnej części Labuga; w wodzie beztrosko barwiące się dzieci; przy barach, jakby równie beztroscy młodzi rodzice. Co chwila ktoś z lokalnych Garifuna przystaje przy scenie, aby zatańczyć "booty shake" (tj. "potrząsanie tyłeczkiem", co sprowadza się do dynamicznych ruchów bioder, aby "uwolnić" i wprawić w podskok pośladki, przy niemal nieruchomej reszcie ciała).

Pomimo pewnej izolacji i może dyskryminacji rządu gwatemalskiego, 14,000 Garifuna żyje tu otoczona dziką i piękną przyrodą, rajskimi plażami, ciepłym klimatem, mając do własnej dyspozycji te bogactwa natury i krajobrazu. Niezależnie od tego jak szczodra okaże się doraźna pomoc, ich los niezawodnie spoczywa w ich rękach i jaka przyszłość ich czeka, zależy niewątpliwie od tego, w jaki sposób zdołają zorganizować się i uprzytomnić sobie swoje położenie. Tym niemniej widok szczęśliwego, karaibskiego życia jakie prowadzą w swoich małych komunach skłania do refleksji nad tym dla kogo "postęp" jest faktycznie postępem, a także nad globalnym i apodyktycznym zasięgiem tego niepowstrzymanego procesu, i tego, jakim kosztem się on odbywa nawet dla jego orędowników. 


Na zdj. mural w Livingston, przedstawiający młodą Garifuna. Więcej zdjęć na Instagram. 

Miasto Panama w Panamie. 

Popularne posty