Wyprawa do Kolumbii przez Darien i Kartagena

Podróż z Panamy do Kolumbii przywiązanym do poruszania się po lądzie, lub morzu podróżnikom może przysporzyć wielu zmartwień, a nawet zepsuć nieco krwii. Ale może też okazać się doskonałym pretekstem do przygody i przełamaniem utartych schematów podróży. 

Tak się bowiem składa, że ciągnąca się przez 30,000 km. Ameryki Północnej, Środkowej i Południowej "Autostrada Ameryk", zwana w hiszpanojęzycznym świecie 'Panamericaną' (ta sama, o której wspominałem opuszczając Kostarykę), urywa się dość nieoczekiwanie w mieście 'Yawiza', w południowo-wschodniej Panamie, i wznawia 100 km. dalej, w kolumbijskim 'Turbo'. Owa nadzwyczaj kuriozalna sytuacja ma nawet swoją geograficzno-polityczną nazwę - "Przerwa Darien" (ang. 'Darién Gap'). Sprowadza się ona właściwie do objętego ścisłą ochroną UNESCO, newralgicznego obszaru puszczy i grzęzawisk łączących oba kontynenty Ameryk dla licznych ich mieszkańców... prócz tych z gatunku 'Homo Sapiens'. Ci, dla odmiany, z Panamy do Kolumbii podróżują łodziami przez Morze Karaibskie, lub przelatują, śpiąc w wygodnych samolotach. 

Pierwsza opcja ze względu na dużą popularność, zwłaszcza u amerykańskich turystów, jest dość kosztowna ($500 w 2018 r.) i łączy się z "wycieczką". Turyści są rejestrowani, zabierani do łodzi grupami, żywieni i odstawiani na miejsce o z góry wyznaczonym czasie. Nie muszą się niczym martwić, zrzucając cieżar decyzji i obowiązków na operatora. Zaznają przy okazji rajskiego życia na mikroskopijnej wyspie z archipelagu 'San Blas' wraz z kilkoma palmami, chatami oraz przyjaznymi autochtonami 'Kuna', z którymi mogą zaśpiewać piosenkę do kieliszka wina, lub dwóch.
Z kolei Ci podróżnicy, którzy próbują na własną rękę dostać się na owe wyspy, aby zaoszczędzić nieco grosza (lub by zwyczajnie "być sobie sterem"), a stamtąd z kolei udać się do Kolumbii, kończą niekiedy jak... Robinson Crusoe. Żeglarze najęci za ćwierć tego, co liczą uznane i sprawdzone agencje (bywa że pijani od pierwszych chwil), którzy przywieźli turystów na wyspę ze strony Panamy, w nieskończoność zapewniają, że Ci od strony Kolumbii przypłyną już jutro ("mañana, senior"), podczas gdy na wysepce wielkości przeciętnej działki pod dom ledwie wynurzającej się ponad poziom morza krążą ponuro inni, coraz liczniejsi "zrobieni na szaro" Robinsonowie, aż wreszcie wszyscy wracają skwaszeni z powrotem do 'Colon', z którego wypłynęli, i do Miasta Panamy (jednego takiego doświadczonego "szczura lądowego", którego spotkał taki właśnie los spotkałem już w Meksyku, gdy wracał do swego "amerykańskiego snu" po nieudanej próbie przeskoczenia 'Przerwy Darien').

Druga opcja wiąże się lotem samolotem i jest prosta jak... trafienie łyżką z zupą do ust. Gdy ma się trochę szczęścia, lub cierpliwości, z Miasta Panama do Bogoty (stolicy Kolumbii) można dolecieć za $90, zostawiając historie z 'Kuna', 'Darien', oraz 'San Blas' daleko w dole (choć cena ta zwykle jest dwu lub trzykrotnie wyższa). 

Pomijając inne opcje przeprawy z Panamy do Kolumbii (i 'vice versa'), które wiążą się z nielegalnym przemytem ludźmi i przekraczaniem granicy dżipami, zarośniętymi rzekami w łodziach, a także pieszo przedzierając się przez dżunglę, gdzie ryzyko utraty życia na łonie dzikiego i tropikalnego Darien jest całkiem realne (a na które nie zawsze świadomie decydują się emigrujący przez Kolumbię Wenezuelczycy, a nawet, jak można się dowiedzieć, Afrykanie z zachodu kontynentu), jest także trzecia opcja, która łączy dwie poprzednie, i choć pomija "rajskie San Blas", nie jest pozbawiona atrakcji. Jako że nie chciałem pozbawiać się majątku, ani rezygnować z doświadczania dziewiczej puszczy Darien, która stanęła przede mną to rozwiązanie przeprawy przemówiło do mnie ostatecznie.


  
Z małego, krajowego lotniska 'Albrook' w Mieście Panama udałem się 12-osobową awionetką 'Panama Air' (bilety w okolicy $80) do niedużej wsi 'Puerto Obaldia', położonej nad samym Morzem Karaibskim (a więc w północnej Panamie), kilka kilometrów od granicy z Kolumbią i mniej więcej w środku 'Darien Gap'. W cokolwiek odizolowanym od świata 'Puerto Obaldia', do którego nie prowadzi żadna droga lądowa, wzbudzając niemałe zainteresowanie wśród nieco ospałych i przynudzonych mieszkańców, ruszyłem do urzędu imigracyjnego po pieczęść opuszczenia Panamy, po czym zameldowałem się w niedużej łodzi motorowej, której kapitan powitał mnie już u progu "mojej" awionetki. Po uzgodnieniu ceny ($15) i wskoczeniu wprost z wody do niedużej, acz dość solidnej "łupiny" ruszliśmy wzdłuż wybrzeża do oddalonego o ok. 30 minut szarpanego rejsu po Morzu Karaibskim, równie odizolowanego od świata  miasteczka 'Caprugana'. I tak trafiłem do Kolumbii. Małą motorówką od strony Karaibów.

Było wczesne niedzielne popołudnie, ale mieszkańcy 'Capurgany', pierwsi Kolumbijczycy jakich spotkałem, podśpiewując wesoło, siedzieli już w otwartych barach wychodzących na bite, gruntowe ulice i popijali różne trunki. Urzędnik imigracyjny, bez którego pozostawałem formalnie gdzieś pomiędzy granicami (czyli nie wiadomo gdzie), nie wrócił z przerwy obiadowej, ale za to rozlegająca się wokół muzyka 'vallenato' (wym. wajenato, kolumbijski gatunek muzyki tanecznej w stylu "latino") łagodziła wszelkie bóle i spory. Po dłużej chwili, podczas której próbowałem coś wskurać u ochroniarza urzędu (zdaje się, że jedynego na miejscu, zarówno wśród stróży porządku, jak i dorosłych, trzeźwych osób) pojawił się nieco podchmielony, wesoły urzędnik.  Nie tyle wszedł on do biura, co tanecznym krokiem "wkołysał się" i, wtórując swym śpiewem w rytm dochodzącej z zewnątrz piosenki, zamaszyście palnął stemplem w mój paszport. Tak też otrzymałem, z najcieplejszym przywitaniem i serdecznością, oficjalne pozwolenie wjazdu do tego pierwszego w mojej podróży południowo-amerykańskiego kraju (sprawdzając przy tym 2 razy czy data i nazwa państwa na stemplu się zgadzają).

'Capurgana' to urocza, rozciagnięta wzdłuż wybrzeża mieścinka, gdzie można ulec wrażeniu, że mieszkańcy, jeśli tylko nie zajmują się rybołówstwem lub usługami, oddają się przyjemnościom życia, z których naczelną stanowi kolumbijska, uwodząca muzyka, taniec i śpiew. Żyją oni jakby w oderwaniu od reszty świata i wydawać się może, że nawet gdyby w Kolumbii rozgorzała straszliwa wojna, tu nikt by się nawet o niej nie dowiedział. Swemu odizolowaniu Capurgańczycy zawdzięczają także całkowity brak samochodów w miasteczku (sic!) i jedne z piękniejszych okoliczności przyrody, jakie można sobie wyobrazić. 
Tuż bowiem za "rogatkami" ich miasteczka zaczyna się gęsta i zielona dżungla Darien. Wolne popołudnie wykorzystałem na kilkugodzinny "spacer" do okolicznego 'Sapsuro', które łączy z Capurganą cichy i piękny szlak, w którym prócz olbrzymich kolonii mrówek (którymi sprowadzają poszatkowane na kawałeczki liście z odległych na dziesiątki metrów palm, systemem imponujących, oczyszczonych z przeszkód, wyraźnie odznaczających się szlaków) można spotkać także piękne, centkowane zielono-czarne żaby; niejadowite, jak mi oznajmił jeden, wylegujący się na hamaku przy drodze Kolumbijczyk, wyraźnie ubawiony moim łamanym hiszpańskim i zwracaniem jego rozleniwionej uwagi na żaby, które po hiszpańsku brzmią może jeszcze zabawniej, niż po polsku ('sapo'). 

Maleńkie, położone w zatoce 'Sapsuro' urzeka swoim spokojem i rozległą panoramą morza. Jest to nieprzeciętnie malownicze miejsce, w którego istnienie, aż trudno uwierzyć, nawet będąc na miejscu i obserwując starszych mieszkańców rozmawiajacych na maleńkim placu, w cieniu drzewa. Czas tu zwalnia do iście mrówczego tempa, o ile nie zatrzymuje się zupełnie. Turystów o tej porze roku jest tu jeszcze mniej, niż w Capurganie, pomimo istnienia przyzwoitej infrastruktury (sklepik i "hamakowe hotele"), nie wspominając o piaszczystych plażach, co czyni z tej miejscowości nieodkryty raj wypoczynkowy. Wszystko to bardzo łatwo przeoczyć, a wręcz jest to nieuniknione przelatując na typowych trasach między Panamą i Kolumbią, ponad "przerwą" (w której przecież "nic nie ma").

W całym regionie jest spokojnie i bezpiecznie, na szlaku można spotkać samotnych mężczyzn i kobiety, cieszących się jakimś ustroniem, lub widokiem ze wzgórza, które rozdziela obie zatoki i miasteczka. Ludzie są przyjaźni i otwarci, a ceny niskie (ok. nawet 18 - 25 pln. za nocleg). Język angielski, podobnie jak a większej części Ameryki Centralnej, pozostaje tu szerzej nieznany.

Aby dotrzeć z odciętej "darieńskiej" Capurgeny do połączonej drogami lądowymi cywilizacji potrzeba jeszcze 2,5 godziny rejsu solidną łodzią motorową (80,000 kolumbiskich pesos, przy wiekszych falach i wpływaniu w morze poza widoczną linię brzegową) do przybrzeżnego 'Necocli', lub 'Turbo', gdzie w pełni można powiedzieć sobie, że dotarło się do geograficznej Ameryki Południowej i znanej, przynajmniej z systemu dróg lądowych, "cywilizacji".


'Cartagena' (wym. kartahena), lub 'Cartagena de Indias' (w wol. tłum. "Kartegena Indian", aby odróżnić ją od hiszpańskiej "siostry") - najwieksze, wielomilionowe miasto północnej Kolumbii położone w tym samym basenie Morza Karaibskiego, co Sapsuro i Capurgana, oddalone jakieś 8 godzin jazdy autobusem od 'Necocli' - określana bywa przez największe, szanujące się przewodniki turystyczne (mówiąc wprost, przez hegemona rynku 'Lonely Planet') "najpiękniejszym miastem na świecie". 

Zasłużone peony na cześć 'Cartageny' mówią oczywiście o położonym na półwyspie "Starym Mieście" (zwaną tu raczej "częścią historyczną" miasta)
, którego bogatą architekturę kolonialną i świetnie zadbane pastelowo malowane elewacje ozdabiają bujne kaskady kwitnących kwiatów, spływających efektownie z balkonów i ciagnących się wzdłuż wąskich wykładanych kamieniem uliczek. Cały teren otoczony jest zabytkowym, wysokim i szerokim murem miejskim, z którego rozciąga się rozległy widok na morze. Jest to pozostałość po wysokim statusie jakie 'Cartagena de Indias', jeden z najważniejszych portów w Ameryce Południowej, zajmowała w oczach Korony Hiszpańskiej, w czasach kolonializmu.
W odróżnieniu od miast polskich, brak tu centralnego rynku, choć parki, obszerne dziedzińce wokół murów dodają przestrzeni miastu, a liczne, zdobione kościoły i geometryczna siatka ulic nadają miastu charakter znajomy i europejski. 

Jednak Kartagena jest trzecim co wielkości miastem Kolumbii o bardzo rozległej zabudowie urbanizacyjnej, zaś Stare Miasto, a także przylegająca doń artystyczna dzielnica 'Getsemani'  (najbardziej urocza i pociągająca, moim zdaniem, a także mniej turystyczna cześć Kartageny) stanowią tylko mały skrawek miasta, który jest jego luksusową wizytówką. Odrobinę dalej rozciągają się dzielnice biedy, niekiedy niebezpieczne i mocno zaniedbane, miejscami wręcz w ruinie i tonące w odpadkach, w których można spotkać grasujące spasłe wieprze...

Do atrakcji Kartageny niewątpliwie należy potężna forteca położona na wzniesieniu nieco wgłąb lądu, oraz Muzeum Inkwizycji, które opowiada o tej straszliwej instytucji Kościoła Rzymsko-Katolickiego działającej tu prężnie wieki temu.
W Muzeum tym można usłyszeć podania mówiące o posyłanych na stosy lokalnych znachorach, zwanych tu "szamanami", którzy - niezrozumiani i odłączani przed kolonialnym trybunałem od swej lokalnej, prastarej kultury - wzbudzali w Kościele strach i kojarzeni byli (z chrześcijańsko z kolei rozumianymi) "ciemnymi mocami", "demonami", itd.

Nawet na kolonialnej "starówce" rzuca się też w oczy egzotyczny charakter kolumbijskiej Kartageny - czarnoskórzy mieszkańcy o rysach karaibsko-afrykańskich i wysportowanych często sylwetkach oraz dźwięk i rytm kolumbijskiej muzyki, która tchnie życie i duszę w każdy skrawek tego tak bardzo niejednorodnego miasta.


Na zdj. samolot Panama Air, chwilę po wylądowaniu w 'Puerto Obaldia'.

Madryt

Popularne posty