Pumapungo i "tsantsa". Andy południowego Ekwadoru i mroki Amazonii

Park narodowy "El Cajas" przed burzą. Andy.
Miasto Cuenca (wym. kłenka), południowy Ekwador. Cofam się pamięcią do magicznego w gruncie rzeczy pobytu w lokalnym muzeum kultur rdzennych El Museo de las Culturas Aborígenes (wym. el museo de las kulturas aborihenes) – dosł. Muzeum Kultur Aborygeńskich. Co ciekawe, a co często było dla mnie źródłem nieporozumień wśród anglosasów, słowo "aborygen" w języku polskim funkcjonuje najczęściej jako "rdzenny mieszkaniec Australii", jednak zarówno w języku hiszpańskim , jak i angielskim oznacza ono tubylca dowolnego kraju. A więc w Ameryce Południowej będą to południowo-amerykańscy "aborygeni", w Północnej – "aborygeni" północno-amerykańscy itd.

Na zewnątrz - znowu deszcz. Maj. Moja wizyta w Muzeum nabiera dodatkowego uzasadnienia. W środku niedużego podstarzałego budynku, niepozornego pod wieloma względami - zaskakujące tysięczne zbiory najdawniejszych kultur południowego Ekwadoru. Wchodzę na piętro, skąd przez duże okna roztacza się panorama nisko-zabudowanego miasta i prócz 5,000 egzemplarzy starożytnych dzieł sztuki, ani żywego ducha... Najstarsze eksponaty sięgają peleolitu (nawet 13,000 lat p.n.e.) i przedstawiają antropomorficzne kamienne rzeźby z wyraźnymi kwadratowymi oczami. Wśród licznych różnorodnych ludów zamieszkujących Ekwador (m.in. Valdivia, Chorrera, Narrio, Cañari), gdzie oglądać można rzeźby siedzących i myślących osób (przy rzeźbie tabliczka z podpisem pensador, co oznacza "myśliciel") oraz osób żujących liście koki, niezwykłe wrażenie robią wyszukane dzieła i ceramika kultury La Tolita (V p.n.e. - V w.). Gęste strugi deszczu wygrywają na dachu, rynnach i okolicznych kamienicach oszałamiającą symfonię.

Wreszcie w ostatnim przeciekającym już trochę pomieszczeniu docieram do długo wyczekiwanego momentu: miejsca poświęconego Inkom. W czasach świetności (XV wiek) ich Imperium ze stolicą w Cusco, sięgało bowiem dzisiejszego Ekwadoru. Tu po raz pierwszy oglądam wielkie, charakterystyczne zdobione inkaskie amfory, a także kilka miedzianych narzędzi, takie jak haczyki na ryby i igły (co jest pewną rzadkością wśród czczących wszelkie metale Inków). Ze zdziwieniem stwierdzam, że różnica między nimi, a dziełami kultur pre-inkaskich jest mniejsza, niż pierwotnie sądziłem (to jeśli idzie o sztukę, bo politycznie to jak różnica między Polanami, a Imperium Rzymskim).


Myśliciel


Amfora w stylu inkaskim
Chwilę później, gdy deszcz wreszcie ustał, jestem już w dawnym inkaskim ośrodku Pumapungo – rozległym, zielonym parku "etno-botanicznym" i muzeum. Pumapungo to w języku Inków keczua (hiszp. quechua) - "Drzwi Pumy". Słowa o podobnym brzmieniu będą podczas mojej dalszej podróży na południe często się pojawiać, a wszystkie pochodzą ze słownika keczua: Titicaca, Tomebamba, Pumapungo itd.

W przepięknym parku zostały odtworzone warunki jakie panowały tu za czasów Inków - w ogrodzie spotykamy lamy o białym i czarnym umaszczeniu, w zorganizowanych koliście poletkach rośnie wysoki na dwa metry purpurowy amarantus, podobna i równie strzelista żółtawa komosa ryżowa (tj. quinoa, kolejne słowo pochodzenia keczuańskiego) i ziemniaki (tu najbardziej "na swoim miejscu").  Jest także "ptaszarnia" z pozamykanymi w (zawsze za małych) klatkach dzikimi jastrzębiami, orłami, kolorowymi i chyba najbardziej rozpaczającymi papugami. Pumapungo był to nie tylko ogród, ale także miejsce kultu Inków – skromne podstawy fundamentów pozostają po Świątyni Słońca i innych rytualnych budowlach do dziś. Tyle pozostało po dawnym mieście Tomebamba, które założyli tu Inkowie, zaledwie na 70 lat przed przybyciem Hiszpanów. Stało się to jednak na ruinach dużo starszego miasta założonego około roku 500 przez rozwiniętą społeczność Cañari, jedną z najdłużej i najwaleczniej opierających się Inkom. Z tej starszej "edycji" miasta nie zobaczyłem niestety nic, tym niemniej Tomebamba było nazywane niekiedy "drugim Cusco" i uznawane za północną stolicę Imperium.

Ogrody Inków "Pumapungo"
Amarantus puruprowy
















W bardziej mrocznych salach muzeum Pumapungo spotykamy także "zmniejszone" do rozmiaru pięści ludzkie głowy tsantsa, "sporządzone" przez lud Shuar – żyjący do dziś na południu, w ekwadorskiej części AmazoniiGłowy tsantsa (lub tsa-tsa), uznawane jako trofeum wojenne, a w rzeczywistości obiekt "magiczny", w którym – jak wierzą Shuar – więziona jest dusza, lub moc zabitego wroga, stanowiły niezwykłe odkrycie dla polskich czytelników za sprawą 180,000 kilomoterów przygody Tonego Halika i jego wyprawy dżipem z argentyńskiej Ziemi Ognistej (skąd wyruszył w roku 1954 z żoną Pierrette) przez Patagonię i Amazonię, aż na Alaskę (gdzie dotarli 5 lat później już w trójkę, wraz z synem), podczas której je odkrył i sfotografował.
Procedura wykonywania tsantsa dla Shuar była ściśle określona praktykami rytualnymi. Głowa musiała pochodzić od konkretnego wroga (Achuar). Nie mogła to być ani głowa dziecka, ani kobiety, ani białych, czy metysów (choć krążą legendy o wykonywaniu tsanstsa z głów ciekawskich białych antropologów), gdyż wszyscy oni są uważani za "istoty podrzędne". Podczas operacji, która zawsze odbywała w "bezpiecznym miejscu nad rzeką", śpiewano pieśni Ujaj o "zanoszeniu duszy do miejsca cieni". Cały rytuał tsantsa miał znaczenie symboliczne, w którym Shuar niejako proszą "zamieszkującego" w wodospadach boga życia i śmierci Arutam o przebaczenie, w obawie przed... odwetem. Innymi, ciekawymi, a mniej krwawymi obyczajami Shuar jest "matrylokalność" co oznacza zamieszkiwanie młodej pary przy rodzicach żony i tworzenie wielopokoleniowych społeczności związanych "genami matek", a także zakaz opłakiwania, żałoby i rozpamiętywania zmarłych, co jest związane wiarą w zachowanie szczęścia i życia pozostałych osób w rodzinie nieboszczyka.

Zmniejszona głowa "tsantsa" w Muzeum Pumapungo

Oba obiekty - El Museo de Las Culturas Aborígenes i Pumapungo, a także wpisana na listę UNESCO kolonialna starówka robią wielkie wrażenie, a przy tym zadziwiają wśród pewnej tutejszej małomiasteczkowości. Pomimo tego, wśród licznych jadłodalni odnajdujemy także lokale egipskie i arabskie, co nadaje temu miejscu także rys multikulturowy i oddaje ducha ekwadorskiego kosmopolityzmu.



Park Cajas (wym. kahas) – oddalony około półtorej godziny jazdy autobusem w stronę największego miasta kraju Guayaquil (wym. głajakil) – to z kolei zanurzenie się w dziewiczy krajobraz wysokich Andów.
Przydrożne "schronisko" (El refugio), które jest raczej spokojną bazą strażników parku, niżeli znaną z polsko-tatrzańskich realiów zgiełkliwą oberżą, położone jest już na imponującej wysokości niespełna 4,000 metrów nad poziomem morza. Wśród okolicznych pięknych górskich jezior (lustrzane Laguna Torreadora), oswojonych alpak i dość bujnej krzewiastej roślinności wspiąć się możemy na okoliczne szczyty, z których roztaczają się szerokie panoramy ciągnących się po horyzont łańcuchów górskich.

Wdrapanie się na pobliskie Cerro San Luis (wym. serro san luis; dosł. "Wierzchołek Świętego Ludwika") – szczyt o wysokości 4,240 m. – przyszło mi z trudem. Nie tylko grząskie i błotniste ścieżki pnące się dość stromo w górę stanowią tu problem, ale przede wszystkim ubogie w tlen powietrze, którego na tej wysokości nawdychać się trzeba dwa razy tyle, co podczas pieszych wędrówek po Wysokich Tatrach, aby czuć się w miarę "normalnie". Efekt jest taki, że idąc po górę dyszymy jak pies i zatrzymujemy się co kilka kroków, by złapać oddech. Było to dla mnie nowym, a dość deprymującym wrażeniem nieznanej wcześniej słabości. Gdy już poznamy swoje nowe ograniczenia, z odrobiną wytrwałości, żółwim, acz wyrównanym tempem, wdrapać się można na gór(k)ę.

Tu, w tym najwyższym miejscu w jakim dotychczas się znalazłem w całym swoim życiu, na wierzchołku Cerro San Luis, 4,240 metrów nad poziomem morza, do mego skromnego towarzystwa dołączyła stara znajoma – tropikalna ulewa pory deszczowej. Tym razem jednak w nieco bardziej dramatycznym wydaniu, bo przywdziała "strój" nawałnicy z gradobiciem. Ześlizgując się po błotnistej ścieżce w dół, wśród tłukących grud lodu, błysków i grzmotów, dotarłem dość szczęśliwie pod osłonę płytkiej, acz wysokiej koleby, gdzie najspokojniej zjadłem drugie śniadanie, przyglądając się jak "szeroka panorama" znika za zasłoną szarości mojej ponurej towarzyszki. Po około godzinie, gdy deszcz ani nie ustawał, ani nie nie widać było przejaśnień, a ja zjadłem i wypiłem wszystko co miałem, postanowiłem usunąć się z parku Cajas. Mniej więcej tyle czasu potrzeba też było, aby cała gleba, która była nade mną wypełniła się szczelnie i zaczęła "wypluwać" z siebie coraz gęstsze strumienie wody, które dołączały do tego, co już spływało po powierzchni skał, zamieniając całą ścieżkę i moją drogę powrotną w coraz bardziej rwący potok. Ześlizgując się w błocie i wpadając nieraz w wodę po kostki, uszedłem wreszcie do spokojnego refugio, by wylać z butów nadmiar deszczówki i ruszyć z powrotem ku nieocenionym wygodom miasta i cywilizacji.



Alpaki w Andach







Na górnym zdjęciu narodowy park Cajas na chwilę przed burzą.

Warszawa

Popularne posty