Podróż do Quito. Ekwador.



Moja podróż z Kolumbii do Ekwadoru miała okazać się doświadczeniem dotykającym najważniejszych wydarzeń społeczno politycznych w regionie, o których czytać można w światowej prasie.

Jeszcze zanim wyjechałem z miasteczka San Agustin dochodziły do mnie złowróżbne sygnały  dotyczące dalszej drogi na południe, którą docierali do Kolumbii stroskani podróżni pełni przestróg.
Z ich licznych doniesień wyłaniał się obraz zablokowanych granic z Ekwadorem (czy raczej "tej" jednej). Główne przejście graniczne w mieście Ipiales położone na największej drodze między stolicami obu państw - Panamericanie (autostradzie Ameryk) - miało być niemal sparaliżowane w związku z dużą liczbą imigrantów z objętej kryzysem Wenezueli (sąsiadującej z Kolumbią od wschodu).

Miało to stanowić problem także dla turystów wyjeżdżających w przeciwnym kierunku - z Ekwadoru do Kolumbii, ze względu na jedno współdzielone biuro imigracji obsługujące podróżnych w obie strony. Kolejki oczekujących miały wynosić setki osób i pogrążać wszystkich oczekujących na kilka lub nawet kilkanaście godzin (z wyjątkiem Kolumbijczyków, do których przeznaczone były oddzielne okienka, które nie obsługiwały nikogo oprócz nich, stojąc przez większość czasu puste). Każdego dnia już wczesnym ranem, czy raczej późną nocą, ustawiali się w nich uchodzący z kraju Wenezuelczycy przewożeni autokarami do tego przejścia przez całą Kolumbię. Wytworzył się przy tym korupcyjny proceder polegający na obsłudze niektórych turystów poza kolejnością za specjalną opłatą ($25) co, w tym już dostatecznie frustrującym potrzasku, potęgowało jeszcze niesmak i zawiść tych, których nie było na to stać. Postanowiłem więc, że zrobię co się da, aby granice tę ominąć, nakładając nawet sporo drogi i czasu (informacje, otrzymane nawet kilka miesięcy później od znajomych podróżników, potwierdziły powyższe).

Ponieważ o zachodnich przejściach granicznych pomiędzy Ekwadorem i Kolumbią (tych przy Pacyfiku) krążyły jeszcze gorsze wieści, mianowicie o zaginionych dziennikarzach (którzy zostali pozbawieni życia przez grasujących w tym obszarze kolumbijskich separatystów lub handlarzy narkotyków), postanowiłem przeprawiać się przez wschodnie przejścia w San Miguel, o których słyszałem i czytałem dobre relacje, a z których dało się jeszcze względnie łatwo dotrzeć do Quito (wym. ki-to) - celu mojej obecnej podróży.

Z najdalej wysuniętego ku granicy z Ekwadorem, względnie turystycznego miasteczka Mocoa ("turystyczne" oznacza tu, że znalezienie tanich noclegów jest stosunkowo łatwe), będącego bazą wypadową do okolicznych wielkich wodospadów zwanych dość dramatycznie "koniec świata" (hisz. Fin del Mundo), ruszyłem ku niedużej drodze pośród imponujących, zielonych dolin. Liczyłem, iż uda mi się złapać mniej lub bardziej bezpośredni autobus ku ekwadorskiemu Lago Agrio (znanego także jako Nueva Loja), skąd już dalsza droga do Quito to przysłowiowa "kaszka z mleczkiem".

Niestety miałem pecha. Tego dnia intensywne już opady przybrały jeszcze na sile i wywołały błotne lawiny, które wylały na niewielkie peryferyjne drogi, blokując większe pojazdy, w tym wszystkie autobusy, na wiele godzin w Mocoa.

Cała podróż miała mi zająć od 6:00 rano, do 21:00 - nie miałem zatem czasu do stracenia. Łapiąc okazje i dobrze mi znane małe, lokalne autobusitos (tu nazywane już autobusetas, albo po prostu carros) "od wsi do wsi", udało mi się po wielu godzinach dotrzeć do przejścia granicznego w San Miguel, próbując przy tym nie zmoknąć doszczętnie w równikowych ulewach pory deszczowej. Zgodnie ze zdobytymi wcześniej informacjami samo przejście graniczne w San Miguel okazało się ciche i spokojne. Miły, sympatyczny Kolumbijczyk wystawił mi pożegnalną pieczęć, a ekwadorska urzędniczka z uśmiechem przywitała stemplem wjazdu. Cała procedura paszportowa wraz z oczekiwaniem nie trwała nawet 20 minut. Byłem w Ekwadorze - a na myśl o tym ucieszyłem się nie mniej, niż przy dość niepewnym wjeździe z Panamy do Kolumbii.

Wśród kilku osób oczekujących wraz ze mną w Urzędzie Imigracji trudno było rozpoznać mi pochodzenie, ale wnosząc po nieco emocjonalnej rozmowie telefonicznej młodej matki podróżującej z kilkuletnim dzieckiem niewykluczone, że były to właśnie osoby uchodzące z Wenezueli...

Według doniesień prasowych, ten niezwykle zasobny w ropę kraj (największe złoża na świecie i 10-ty pod względem jej produkcji) objęty jest wojną domową, będącą bezpośrednim wynikiem zapaści gospodarczej, głodu i codziennego gwałcenia praw człowieka, na które obecny autokratyczny rząd prezydenta Nicolasa Maduro nie ma żadnych względów. Ten wybrany demokratycznie 'prezydent' stopniowo rozbroił jakąkolwiek polityczną, medialną i społeczną opozycję w kraju i, czepiając się kurczowo wpływów ze sprzedaży ropy do zaprzyjaźnionej z Wenezuelą (jeszcze za czasów Hugo Chaveza) Kuby, wystawił praktycznie całą gospodarkę państwa na ryzyko wahań cen tego jednego surowca, a w konsekwencji - dość zamożny i rozwinięty kraj Ameryki Południowej doprowadził do ruiny. Codziennie przed głodem, brakiem perspektyw oraz policyjnymi lufami karabinów uciekają z Wenezueli setki imigrantów i uchodźców. Uciekają do Kolumbii, trafiając na ulicę, często w ręce handlarzy narkotyków i stręczycieli (na kolumbijskich ulicach można spotkać plakaty kampanii społecznych przedstawiające m.in. czarno białe zdjęcie twarzy może dwunastoletniej dziewczynki z dopiskiem "No soy un destino turistico", tzn. nie jestem destynacją turystyczną), a także do Ekwadoru, Peru, a nawet Chile  i Boliwii (oraz przez Panamę i kraje Ameryki Centralnej do USA); wszędzie tam, gdzie mają jakieś znajomości i punkty zaczepienia. Wydaje się, że zjawisko emigracji jest wszędzie takie samo i zawsze przebiega według tych samych nieubłaganych prawideł...


Quito to prężna i piękna stolica, ludnego, ponad 20-milionowego, niedużego terytorialnie Ekwadoru - państwa geograficznie zróżnicowanego, acz położonego zasadniczo w górskich wzniesieniach Andów. Kraj ten nazwę swą zawdzięcza faktowi, że "położony" jest "na" równiku (por. z hiszp. ecuador i ang. equator).

Z powodu swojego geograficznego położenia można przypuszczać, że Quito to bardzo ciepłe miejsce. Jednak temperatura za dnia w maju nie przekracza 24 stopni, a wieczorami, a zwłaszcza rano robi się dość chłodno. Jest to zasługa  wysokości. Położone na 2,850 m. n.p.m., niewiele wyżej niż kolumbijska Bogota, Quito określa się mianem "drugiej najwyżej położonej stolicy świata" (pierwszą jest boliwijskie La Paz). Zresztą i pora roku nie ma dla wysokości temperatury większego znaczenia, bo niemal cały rok, od stycznia do grudnia, temperatura utrzymuje się tu na podobnym poziomie, ok. 20 stopni, a dzień ma podobną długość (ok. 12 godz.). To z kolei wynik niedużych odchyleń padania promieni słońca na powierzchnię Ziemi w okolicy równika. Odchylenia zwiększają się dopiero wraz z odległością od równika i dopiero za zwrotnikami Raka i Koziorożca w strefie, gdzie mieści się np. terytorium Polski można uświadczyć prawdziwych sezonów jakie znane są Europejczykom i do jakich przywykli, myśląc może niekiedy, że rzecz to zwyczajna i uniwersalna. Jedynymi porami roku jakie znane są mieszkańcom stref równikowych i tropikalnych jest pora deszczowa i pora sucha.

Quito posiada także inne cechy południowo-amerykańskich miast: osadzone na lokalnych przewyższeniach i łatwo wpadające w oko potężne monumenty, a także kolonialną historię. Obie rzeczy zresztą często się łączą - tak, jak w tym przypadku. Patronujący miastu monument przedstawia bowiem Matkę Boską, Virgen de Quito, nieznaną wszak w pre-kolonialnych Andach, choć często później utożsamianą z lokalnymi wierzeniami w Matkę Ziemię, archaiczną boginię płodności.

Wizytówką miasta jest jego historyczna, dobrze zachowana część oraz wyrastająca w jego centrum  potężna bazylika Basilica del Voto, największy budynek w stylu neogotyckim w obu Amerykach (wybudowany już w XIX w.). Jej dwie potężne, bogato zdobione wieże zegarowe (niestety z  niedziałającymi zegarami) przypominają nieco paryską, dużo starszą katedrę Notre Damme. Po wdrapaniu się na wysokie piętra bazyliki, można ujrzeć rozległy widok miasta i najbardziej znaną z panoram stolicy Ekwadoru.

Klimat wąskich uliczek Starego Miasta i zabytkowej architektury, wraz z licznymi placami,  ogrodami, muzeami nadaje stolicy dużo uroku, i zwabia licznych turystów,  a nawet  zagranicznych rezydentów zwłaszcza, że sam Ekwador i jego mieszkańcy uchodzą za ludzi gościnnych, lubujących pokój i wolność, a tutejsze prawo jest jednym z najbardziej liberalnych w całej Ameryce Łacińskiej (wyprzedzając pod tym względem nawet nowoczesną Kostarykę).

Ekwador, zwłaszcza Quito i miasto Cuenca, należy do jednego z najpopularniejszych miejsc dla amerykańskich expats (w Ameryce nie ma "emigrantów", tylko są właśnie "expats"), których klimat,  amerykański dolar (będący tu od roku 2000 walutą państwową), a zwłaszcza niskie koszty życia zachęcają do zamieszkania. Podstarzały amerykański muzyk, którego poznałem w kolumbijskim Cali, a który przeniósł się tu na stałe z cetralnych stanów USA (dokładnie skąd nie pamiętam) opowiedział mi, że ceny życia wzrosły dla niego tak znacząco, że wraz z kłopotami finansowymi w jakie popadł w wyniku rozwodu i upadku na zdrowiu, stanął przed alternatywą: albo bezdomność i ulica w Stanach, albo wyjazd do Ekwadoru (choć rozważał także Panamę).

W Quito miałem jedyną nieprzyjemność w całej mojej podróży - tu skradziono mi moje mobilne centrum informacyjne, analityczne i nawigacyjne (tzn. szeroko rozumiany "telefon komórkowy"), choć była to bardziej niewygoda, niż cokolwiek innego, bowiem kieszonkowiec okazał się osobą o wielkiej gracji i delikatności tak, iż niczego nie poczułem, gdy z wielką wprawą i kunsztem profesjonalisty wyjmował mi "fant" z kieszeni spodni w zatłoczonym autobusie przy jednym z przystanków przy "Starówce".
Pomimo tego drobnego incydentu, który mógł mi się równie dobrze przydarzyć w Warszawie (lub raczej, który przydarza się zapewne zagranicznym turystom w okolicy Rynku i Miodowej), zarówno mieszkańcy, jak i funkcjonariusze policji na lokalnej komendzie okazali się uprzejmi, wyrozumiali i pomocni (choć w takich sytuacjach bezskuteczni), a w imieniu miasta zostałem przeproszony przez tych drugich i odwieziony do domu, gdzie przejęty gospodarz, gdy usłyszał o kradzieży, osobiście zabrał mnie następnego dnia na zakupy na lokalną giełdę urządzeń elektronicznych, wstawiając się za mną i negocjując ceny ze sprzedawcami.



Na zdjęciu (tym razem wyjątkowo z ocalałej lustrzanki) widok na miasto z Basilica del Voto. W oddali statua Virgen de Quito.

Warszawa.

Popularne posty